wtorek, 21 sierpnia 2012

Trawienie sztuki współczesnej


Sztuka jest odtwarzaniem rzeczy, bądź konstruowaniem form, bądź wyrażaniem przeżyć – jeżeli wytwór tego odtwarzania, konstruowania, wyrażania jest zdolny zachwycać, bądź wzruszać, bądź wstrząsać.
Autor: Władysław Tatarkiewicz
Źródło:Definicja sztuki [w:] Wstęp do historii sztuki, PWN Warszawa 1973.

  Nigdy nie byłem fanem sztuki współczesnej. Uczucie to pogłębiło się w 2010 roku podczas wyjazdu do Paryża, gdzie odwiedziłem Centre Pompidou. Akurat tak się złożyło, że trafiliśmy na wystawę elles@centrepompidou . Przesłanie wystawy przemawia do mnie i z danymi zawartymi na plakatach nie mam zamiaru się kłócić. 


               


I tak samo założenie wystawy (czyli oddanie muzeum narodowego w ręce kobiet na czas roku), mające na celu promowanie walki z dyskryminacją nie budziłoby we mnie żadnych negatywnych odczuć. A jednak. Nie dosyć, że wykorzystane prace mi się nie podobały, to jeszcze w sporej mierze wywołały niesmak. Zwyczajnie wydaje mi się, że sztuka ma pewne granice i powinno się ją rozgraniczać z afiszowaniem własnej seksualności. A już na pewno przekonany jestem, że miejsce podpasek oraz tamponów jest w łazience, a tych zużytych w koszu na śmieci, a nie w muzeum i to w dodatku jednym z najsławniejszych na świecie.
Nie udało mi się znaleźć dokładnie tych obrazów, do których się odnoszę, ale poniższe filmy pozwolą chociaż trochę zrozumieć o czym mówię:
(Dla bardzo ciekawskich, na podanej wyżej stronie wystawy można zobaczyć klipy video, które były elementami wystawy).
                Odkąd przyjechałem do Londynu, to byłem na kilku wystawach promujących sztukę współczesną. Wiem, że nasuwa się pytanie – Po co chodzę na te wystawy, jeżeli wiem, że nie przepadam za sztuką współczesną? Odpowiedź jest prosta:  każde z tych wyjść, nawet gdy nie lubię wystawianych prac, stanowi pewne doświadczenie pozwalające wyrobić mi własne zdanie. Tylko w ten sposób mogę ustosunkować się do omawianego tematu. Zwyczajnie nie wyobrażam sobie wyrobienia sobie opinii o całej współczesnej sztuce na podstawie jednej, czy dwóch wystaw.
Tak więc kilka tygodni temu wybrałem się do Tate Modern na wystawę Damiena Hirsta. Krótki opis wystawy oraz film pokazujący skrawki tego co można zobaczyć można znaleźć tutaj.  Swoją drogą sam Hirst jest niezłym ewenementem. Najbogatszy żyjący artysta na  Wyspach, mający całkowicie odjechane pomysły, a na wystawie pokazuje przekrój prac od ścian pomalowanych w różnokolorowe kropki (wczesny okres jego twórczości), przez rozciętego na pół cielaka (krowę zresztą też), po odrąbaną głowę krowy z latającymi wokół niej muchami. A przy okazji skorzystałem z okazji i tego samego dnia zobaczyłem wystawę Edvarda Muncha. Niestety jego Krzyk nie był tym razem wystawiany. W zeszłym tygodniu byliśmy z kolei z Laurą na otwarciu wystawy Korean Eye 2012 w Saatchi Gallery, która przedstawiała przekrój przez koreańską sztukę XXI wieku.
Zarówno wystawa Hirsta, jak i Korean Eye prezentowały sztukę współczesną. Różnica polegała na tym, że prezentowane prace pochodziły z całkowicie odrębnych kultur i miały zupełnie inny wydźwięk.  Obydwie wystawy jednak skłoniły mnie do zastanowienia się nad tym co współcześnie można nazwać sztuką, a co jest zwyczajną fanaberią ekscentrycznych artystów, którzy promują swoje „dzieła” poprzez wykorzystanie nazwiska i/lub nazwy galerii, w której wystawiają swoje prace. W obydwóch wystawach poszczególne eksponaty nie miały, w większości przypadków, elementu wspólnego (nie licząc serii obrazów/instalacji artystycznych tego samego wchodzących w skład tego samego cyklu). Brak jakichkolwiek zasad, które mogłyby systematyzować prezentowane dzieła.
W minionych epokach o tym, czy dzieło artysty było wartościowe decydowały z góry wyznaczone kanony, którymi trzeba było się podporządkować. Oczywiście zdarzało się, że jakiś malarz, czy rzeźbiarz wyłamywał się z tych sztywnych norm i tworzył coś zupełnie nowego. Nierzadko było to całkowicie ignorowane za jego życia i dopiero potomni doceniali kunszt jego dzieła. Jednak zastosowanie pewnych norm pozwalało na systematyzację sztuki. Przy czym w czasie jednego okresu (w jednym stylu) mogło funkcjonować kilka kanonów. Pozwalało to uniknąć monotonii w sztuce.
                Sztuka współczesna nie posiada kanonu. Jak powiedział w jednym z wywiadów Henryk Kiereś:
Jedna z instalacji na wystawie Korean Eye 2012
Idąc na wystawę do Tate, Saatchi w Londynie, Museum of Modern Art. (MoMa) w Nowym Jorku, czy jakiegokolwiek innego muzeum sztuki współczesnej nie wiemy czego się spodziewać. Możemy zostać oszołomieni barwami i psychodelicznymi dźwiękami lub wejść do pokoju o białych ścianach, którego jedyną ekspozycją będzie krzesło stojące na środku. No, czasami może to być kilka krzeseł.

                Panuje co prawda opinia, że ” Sztuka współczesna z założenia ma burzyć spojrzenie na pewne sprawy. Sztuka musi pewne rzeczy naruszać. Po to jest i za to się jej płaci, żeby potrząsała światem współczesnym.”  Problem polega na tym, że dla mnie owo naruszanie „pewnych rzeczy” skupia się na posiadania odpowiedniego zaplecza do przepchnięcia w galerii malowidła 10x10 metrów, które przedstawia kolorowe kółka, ew. instalacji, o bliżej nieokreślonym kształcie. Co prawda przewodniki po wystawach dają niejednokrotnie kilkustronny opis danego dzieła, w którym wytłumaczone jest czym został zainspirowany artysta i jaki był cel jego pracy. 
Zastanawia mnie tylko, kto teraz określa co może wchodzić w zakres sztuki? Kto ustanawia granicę pomiędzy sztuką, a zwykłym chłamem?  Na gruncie dotychczasowych doświadczeń wyrobiłem sobie opinię, że tylko ja mogę dokonać takiej oceny. Co więcej, tylko dla mnie będzie ona ważna. Co prawda odpowiedź na część moich wątpliwości mogłem znaleźć w cytowanym powyżej artykule „Kiedy kupa jest sztuką, a kiedy sztuka kupą?”. (W żadnym wypadku jednak nie utożsamiam się ani nie reprezentuje całości stanowisk tam przedstawionych!)  Jednak póki co uważam, że obecnie sztuka raczej się stacza i jej wartość wyraża się w tym jak bardzo będzie ona szokowała. Dlatego pewnie jeszcze długo będę preferował Luwr, Ermitaż czy też V&A.  
Poniżej kilka zdjęć z wystawy w Saatchi i Tate.





Część z gabloty będącej elementem wystawy Hirsta.


Ja trafiłem na głowę, która była prawie świeża i jeszcze skórę miała.
(Zdjęcia z Saatchi są mojego autorstwa, a  wystawy Hirsta zapożyczyłem z internetu)

Książka do kupienia w sklepie w Saatchi Gallery


środa, 1 sierpnia 2012

W służebie pierwszego oficera na łajbie "Pequod" - czyli kawa kawa kawa

Kawa, owa odtrutka wina, popędza wyobraźnię i usuwa w ten sposób ból głowy i troski, nie zachowując ich, jak tamten trunek, na dzień następny.
Autor: Julien Offray de La Mettrie, Człowiek-maszyna, wyd. Hachette, s 71.


          Długo się nie odzywałem. I w sumie jakiejś jednoznacznej przyczyny znaleźć nie mogę. Niewątpliwie złożyło się na to wiele czynników, wliczając pracę, nadrabianie zaległości czytelniczych z ostatnich kilku miesięcy, a w ostatnim tygodniu nawet ładna pogoda, która mnie rozleniwiła niemiłosiernie. A! I jeszcze dodatkowa fucha wpadła w dni, które normalnie mam wolne od pracy, więc na nadmiar wolnego czasu nie narzekam.

          Ostatnio zastanawiałem się kiedy pierwszy raz usłyszałem o Starbucksie, tudzież zacząłem świadomie kojarzyć charakterystyczne logo i/lub nazwę z produktem. I wydaje mi się, że musiało to się stać jakoś tak w późnych latach 90tych. Jakoś w erze oglądania Kevin sam w Nowym Jorku czy innych "perełek" dzieciństwa. Niewątpliwym jednak jest, że gdy jechałem latem 2008 roku do "krainy Wujka Sama", to marka ta była już w mojej świadomości odpowiednio "wylansowana". W jakiś przedziwny sposób imię pierwszego oficera z Moby Dick'a stanowiło zaraz obok Manhattanu, Apple i kalifornijskich plaż, część składową mojego własnego "American Dream". Pamiętam więc doskonale moje rozczarowanie, gdy pierwszy raz spróbowałem kawy ze Starbucksa. Była to mrożona late na lotnisku w Chicago w 2008. Mrożona latte była słaba i generalnie niesmaczna. Teraz wiem, że nie był to najlepszy wybór, ale cóż, sprawił, że nigdy nie stałem się wielkim fanem tej marki. W Polsce, zawse wygrywało Coffee Heaven lub jakaś nie sieciowa kawiarnia, a w UK Nero. Jak to często bywa kwestie finansowe przekonały mnie do przerzucenia się na kawę ze Starbucksa po otrzymaniu rabatu pracowniczego. Jednocześnie zostałem uświadomiony, że od kwietnia duża kawa ma tutaj dodatkowe espresso. Niemniej jednak nadal uważam, że kawa w Nero jest lepsza.
Niektórzy mogliby zapytać, dlaczego podjąłem pracę w firmie, której produktu nie przedkładam ponad inne w tej branży. Sprawa jest prosta - oni potrzebowali baristów, a ja potrzebowałem pracy. W ten oto sposób, nie tylko zostałem pracownikiem, ale też klientem Starbucks'a.

          Kaczor i Viader się pytali jaka to jest praca. Ano... przyznam szczerze, że szału nie ma. W sensie, że co może być pasjonującego w robieniu kawy? Generalnie nasza filia pracuje w systemie trzy-zmianowym: 5:30-12/14, 8/10-16/18, 14/16-21:30. Oprócz tego zmiany są cięte i łączone (np. 10-13 i potem 13:30 - 16:00, żeby nie płacić pracownikom za przerwy. Przyznam, że system ten jest mocno denerwujący, ale można go trochę pod siebie dostosować przy dobrej woli managera. Prawdopodobnie tylko dzięki temu mam możliwość oglądania na żywo niektórych zawodów na Igrzyskach.
Rzecz nad którą nie mogę do końca przejść do porządku dziennego jest polityka związana z pozbywaniem się odpadków i żywności, której data ważności upływa danego dnia. Po pierwsze w ciągu jednego dnia zużywamy kilkadziesiąt litrów mleka, co razem daje niewiele mniej plastikowych butelek, w których jest ono dostarczane. Butelki te po zużyciu trafiają do jednego z koszy, który w założeniu powinien być na odpadki podlegające degradacji, ale w rzeczywistości ląduje tam wszystko. Nie wiem, czy to kwestia zasad u nas, czy jest tak w każdej z filii. Jednak wyrzucanie olbrzymich ilości jedzenia jest już nie do przyjęcia. Każdego wieczoru przed zamknięciem wyrzuca się wszystkie produkty, których data ważności upływa tego samego dnia. Niby normalka, ale fakt jest taki, że wielu ludzi mogłoby skorzystać z tego jedzenia gdyby tylko zostało im udostępnione. Nie wiem czy wynika to z opodatkowania darowizn (przypomina mi się sytuacja pewnego piekarza, który niesprzedany dzienny wypiek oddawał fundacji Barka, a potem Urząd Skarbowy ścigał go z podatkiem od darowizn), czy braku chęci. Jak dotąd nikt nie wytłumaczył mi dlaczego codziennie wyrzucam kilka kanapek, soków oraz sałatek. A! Żeby sprostować - pracownicy nie mogą brać tego jedzenia do domu, musi ono zostać wyrzucone. Szczególnie, że Starbucks na każdym kroku wspomina o używaniu kawy certyfikowanej znakiem Fair Trade, oraz dbaniu o środowisko. Cóż, nikt nie mówił, że kapitalizm jest idealny. Aby jednak coś zrobić z kwestą jedzenia na poziomie filii,  zaczęliśmy ostatnio wystawiać je w osobnych workach i chyba ktoś się zorientował, bo zanim skończymy sprzątać, to już tego jedzenia przy śmietniku nie ma.

Z innych perełek pracy w Starbucksie jest polityka "bycia przyjaznym" dla klienta. I to do przesady. "Dzień dobry", "Jak się masz?", "Jak mija dzień?" niby normalne, ale dla wielu osób drażniące. Większość klientów chce tylko kupić kawę, a nie budować znajomość z baristą, który za kilka miesięcy zmieni pracę. Po za tym mnie nauczono, że jak przychodzę do kawiarni i proszę o czarną kawę, to nie pyta się mnie czy chcę mleka, bitej śmietany i ciastka na dodatek. Fakt, że muszę pytać o to każdego klienta jest wysoce frustrujący, ale cóż.

I tak chyba wszystko powyższe bije na głowę proces zamawiania kawy. Klient przychodzi i po wymianie wspomnianych powyżej uprzejmości zamawia: tall, extra hot, skinny, vanilla, white chocolate mocha with extra shot of coffee and white chocolate. Ja na to się pytam, czy na miejscu, czy na wynos i zapisuję co trza na specjalnym papierku przyklejanym do kubka. Zapisa powyższego napoju wygląda następująco: T,3,X-H, N, V,WC,WM. A kombinacji jest kilkadziesiąt jak nie kilkaset, bo są 4 rodzaje mleka, 8 syropów smakowych, 3 wielkości, dwa rodzaje bitej śmietany, kilka posypek/sosów, kilkanaście rodzajów napojów i przynajmniej 20 innych opcji personalizacji kawy. Przez pierwszy tydzień ciężko było się w tym połapać, ale już jest lepiej. Niemniej każda rzecz ma swój kod i czasami proces zamawiania danej kawy zajmuje więcej niż jej przygotowanie.

          Żeby jednak nie było, że narzekam. Zwyczajnie opisuje. Praca nie jest super ciężka, pozwala zarobić na tyle, żeby się póki co utrzymać, a do tego daje już wspomniane wyżej odpowiednie ilości wolnego czasu do korzystania z możliwości, które daje życie w Londynie. Zdecydowanie preferuję zmiany poranne (od 5:30), gdyż po pracy mogę potem jeszcze całkiem sporo rzeczy porobić, w przeciwieństwie do zmian zamykających. Tak już mam, że łatwiej mi wstać do pracy na 5:30, niż obudzić się o 8 lub 9 rano gdy zaczynam na popołudnie. No i dużo zależy od tego z kim jest zmiana. Pracuje nas łącznie dziesięć osób, z czego aż czworo Polaków (o ilości Polaków pracujących w Starbucksie można by pewnie napisać dobry artykuł) i żaden Brytyjczyk. I większość osób jest ok.

No to na dziś tyle, pokrótce przybliżyłem jak "toto" wygląda i mam nadzieję, że odezwę się wkrótce.