piątek, 8 czerwca 2012

Londyn

"– Nie ma takiego miasta – Londyn! Jest Lądek, Lądek Zdrój, tak...
– Ale Londyn – miasto w Anglii.
– To co mi pan nic nie mówi?!
– No mówię pani właśnie.
 – To przecież ja muszę pójść i poszukać, zobaczyć gdzie to jest. Cholera jasna.."


Niektóre osoby pytały dlaczego akurat Londyn, a nie inne miasto. Dla tych co jeszcze nie wiedzą, to napiszę, że taki mieliśmy układ z Laurą. Najpierw ja skończę swoje studia w Poznaniu, a potem razem pojedziemy do Londynu, żeby Ona mogła skończyć swoje. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Jeszcze zanim tutaj przyjechałem zacząłem rozeznawać rynek pracy, który (przynajmniej w teorii) powinien być większy niż u nas. Pomiędzy pisaniem  pracy magisterskiej, a pracą wysłałem  kilka CV, zarejestrowałem się na portalach z ofertami pracy oraz stworzyłem profil na Linkedin ( któremu poświęcę osobny post pewnie). O dziwo, na większość moich aplikacji otrzymałem odpowiedź. Było to o tyle zaskakujące, że nie przypominam sobie, żeby moje aplikacje miały taki odzew przy szukaniu pracy w Polsce.
Głównie formą kontaktu były emaile, ale zdarzyło się też kilka telefonów z czego dwa były wstępnymi rozmowami kwalifikacyjnymi. Niestety maile najczęściej kończyły się zaproszeniem na rozmowę, która miała się odbyć jeszcze przed moim przyjazdem do Londynu, podobnie rzecz miała się z obydwoma telefonami. Udało mi się jednak umówić na ponowną rozmowę telefoniczną (podczas której mieliśmy ustalić datę spotkania) oraz jedną rozmowę kwalifikacyjną zaraz   po moim przyjeździe do UK.

Tak wyszło, że dzień mojego przyjazdu wypadł w święto państwowe z okazji 60-lecia panowania królowej Elżbiety II. Jako że obchody Jubileuszu trwały od soboty (2.06) do wtorku (4.06), to pierwsze dwa dni na wyspach skupiły się na ogarnianiu rzeczywistości, czyli rozpakowywaniu, przekładaniu i ogólnej organizacji życia. Dopiero w środę zadzwoniłem do wcześniej wspomnianej firmy i umówiłem się na spotkanie na wczoraj (7.06).
Samo spotkanie... no cóż, wychodzi na to, że póki co jest 1-0 dla agencji rekrutujących, a przynajmniej ogłaszających się jako takie. Po dotarciu na miejsce spotkania byłem świadkiem rozmowy pani z działu obsługi klienta z chłopakiem, który przyszedł w poszukiwaniu pracy. (Tutaj muszę wyjaśnić na czym polega "myk" tejże firmy. Dzwonią i mówią, że mają pracę zgodną z moim CV, które biorą albo z Linkedin, albo innych serwisów dla poszukujących pracy, gdy pełen nadziei i generalnej radości przybywam do biura dowiaduję się, że i owszem praca jest, ale najpierw muszę wziąć udział w szkoleniu, które kosztuje, bagatela, 1,5 tyś funtów. System działa, co wyjaśniam dalej.) Wracając do owego nieszczęśnika poszukującego pracy. Trafił na wybitnie irytującą kobietą. Aczkolwiek może irytowała tylko mnie? Faktem jest, że była nie do zdarcia i w końcu udało jej się uzyskać depozyt od chłopaka na kurs, ale ja bym na jego miejscu nie zdzierżył tekstów z cyklu: "jesteś bardzo inteligentny, ale dopiero po tym kursie będziesz mógł z dumą o sobie powiedzieć, że jesteś profesjonalistą", albo "ten kurs pozwoli tobie myśleć o sobie jako o zdolnym do podjęcia tej pracy, będziesz miał odwagę aby aplikować na te pozycje". W końcu, gdy na pytanie o umiejętności obsługi pakietu MS Office w skali 1-10 usłyszała odpowiedź 10 (co wynikało z wcześniejszej pracy chłopaka i było uwzględnione w jego CV) padło "O! Na pewno nie jest aż tak dobrze, ten kurs pozwoli Tobie na uzyskanie PRAWDZIWEGO mistrzostwa w używaniu tych programów".
Niestety brakuje mi umiejętności by oddać pisemnie ton jej głosu oraz mimiki, ale zwracała się do niego jak do kompletnego idioty i głąba. Strasznie denerwujące to było.
Po tym jakże czarownym wstępie wiedziałem już czego mogę się spodziewać, więc gdy przyszła moja kolej nie dałem szansy na rozwinięcie się kobiecie, która do mnie przyszła, tylko jasno powiedziałem, że treningów mam dosyć, szczególnie że właśnie skończyłem takie jeden, co to pięć lat trwał i szukam pracy. Trzeba przyznać, że pani, która rozmawiała ze mną stanęła na wysokości zadania i bez zbędnego nagabywania powiedziała, że prześle CV do działu zajmującego się znajdowaniem pracy i jak coś się znajdzie, to się ze mną skontaktują (wydaje się toto mało prawdopodobne, ale wiarę mieć trzeba).
Tak podsumowując, to w ciągu 30 min, jakie spędziłem w biurze przewinęło się przez nie może 20 osób, z których większość stanowili Azjaci. Widać było też, że większość z nich znalazła się tam na takiej samej zasadzie jak ja. Wydaje mi się, że mimo wszystko udaje się tego typu firmom zarabiać całkiem niezłe pieniądze na zagubionych imigrantach, bo przecież 1,5 tysiąca, to nie tak dużo jeżeli w skład pakietu wchodzi kurs (internetowy, wszak koszty trzeba ciąć), stanowisko pracy po ok. 3 miesiącach (czyli po ukończeniu jakiejś tam części kursu) oraz zapewnienie o "opiece" przez całość procesu. No cóż, jak dla mnie to bardzo dobrze zorganizowana ściema mająca na celu wyciągnięcie kasy.

Na koniec mam dwa pytanio-przemyślenia, na które nie znalazłem jeszcze odpowiedzi:
1) Dlaczego ludzie pracujący w ścisłym centrum biznesowym Londynu nie noszą ze sobą parasoli? I nie ma mowy o tym, że nagle połowa z mijających mnie ludzi ich zapomniała (chociażby dlatego, że wczoraj prawie cały dzień padało).
2) Muszę się znowu przestawić na inne odległości. Tzn. jeżeli mogę gdzieś dojść na piechotę w 20 minut, to jest to ekstremalnie blisko; 45-60 minut przy pomocy środków komunikacji miejskiej, to całkiem wygodny dystans (tyle zajmuje mi dojazd do Westminsteru); reszty jeszcze nie sprawdziłem, ale przyzwyczajony jestem do dystansów raczej poznańskich i do tej pory jak gdzieś było trzeba jechać dłużej niż 20 min, to poważnie się zastanawiałem nad sensem. Podobny proces adaptacyjny przechodziłem tutaj dwa lata temu oraz w zeszłym roku w Ałma Aty, tylko że tam nie było metra...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz