Weekend miał być
lajtowy. Taki mega wręcz. Wstać rano, ale zostać w łóżku do południa, kawa z
elektronicznym wydaniem Wyborczej i czytaniem zaległych artykułów. Jakaś notka
na bloga z potworzonych szkicy wybrana, żeby nie było, że nie
podołałem wyzwaniu. Potem może jakiś film lub książka, a wiczorem zaległe,
urodzinowe spotkanie przy piwie i meksykańskim jedzeniu, a jutro jakieś
bieganie, festiwal rzeźby lodowej i ogólnie pojętego relaxu ciąg dalszy.
Wszystko byłoby ok,
gdyby nie to, że już o 8 rano poczułem się źle, że leżę w wyrku. Normalnie
poczucie winy się we mnie obudziło, że nie wstałem wcześniej. W końcu „kto
wcześnie wstaje temu Pambu daje” itd. No i się zerwałem no. Pomyślałem nie może być
tak, żebym marnował czas na relax i
odpoczynek.
Na szczęście się opamiętałem
i po jakimś czasie wróciłem do założeń weekendu, podczas ktrórego nie ma parcia
na robienie czegokolwiek, a już na pewno nie ma miejsca na stres.
Przywiodło mnie to do zadania sobie kilku
pytań:
- jak bardzo
wpadłem w wir szukania nowej pracy/pracy samej w sobie/realizowania
postanowionych celów?
- czy warto
bezwzględnie podążać ścieżką, którą się wyznaczyło jakiś czas temu?
- czy jest
normalne, że „nic nierobienie” budzi poczucie dyskomfortu i winy?
Pozastanawiam się
nad tym sącząc „Famous Grouse” przy kominku i czytając Krajewskiego. Wracam do
spokojnego weekendu więc.
P.S.
Jutro nowa porcja „Niedzielnika”.
Będzie o nowej polskiej produkcji , co to nawet lepsza ma być od Wiedźmina, a
także starych mediach w XXI wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz